Opis
Człowiek tworząc w wyobraźni idealny obraz tego, kim chce się stać, w jakich okolicznościach żyć i jaki plan w życiu realizować, może niezawodnie i skutecznie przenieść swój projekt do wymiaru materialnego. Rzeczywistość jest tworzywem, z którego zdolni jesteśmy ukształtować własny świat. Nie wolno zabijać w sobie pragnień, trzeba je tylko odpowiednio ukierunkować, znaleźć dla nich właściwą drogę ekspresji.
Czym jest szczęście według Atkinsona? Stanem zestrojenia z wewnętrznym rdzeniem własnej Istoty. Pełną zgodą na życie tu i teraz, w tym wymiarze rzeczywistości, z którego stara się czerpać on pełnymi garściami. Zaleca ćwiczenie się w równowadze, opanowaniu i umiarkowaniu, ale i stałą świadomość współistnienia z innymi ludźmi. Jak pisze – uszczęśliwianie innych jest jednym z najważniejszych źródeł naszego własnego szczęścia.
Autor to człowiek pełen zachwytu nad rzeczywistością współgrających ze sobą sił, zadziwiających przypadków synchroniczności zdarzeń, niezwykłych splotów okoliczności, pozornie przypadkowych, które jednak nieomylnie prowadzą go do celu, jakim jest osiągnięcie możliwie najpełniejszego wyrazu dla swoich możliwości, zdolności. Cechuje go przy tym wielka wytrwałość i wiara w skuteczność wspomnianej wyżej metody.
Weźcie to ziarenko Prawdy, które wam tu przedstawiono. Umieśćcie je w żyznej glebie waszych umysłów i dusz. Niech słońce waszej intuicji obdarzy je swymi dobrymi promieniami. Podlewajcie je ciepłym deszczem zainteresowanej myśli i uwagi. Dajcie jego korzeniom przestrzeń, by mogły się rozrastać i sięgać coraz głębiej w glebę waszej umysłowości. Oczekujcie spokojnie, z pewnością, aż zakiełkuje, a potem wypuści liście, kwiaty i owoce.
Cytaty z książki:
Patrząc wstecz na przestrzeni prawie sześćdziesięciu lat, i odtwarzając w pamięci myśli oraz zdarzenia mojego wieku chłopięcego, poczynając od czasu, gdy skończyłem lat dziesięć, a kończąc na etapie bycia dojrzałym nastolatkiem, widzę dziś, że zawsze poszukiwałem czegoś, czego nie umiałem wprawdzie sprecyzować, a co było ucieleśnieniem wyraźnego „pragnienia” wypływającego z mojej natury. To coś, czego poszukiwałem z taką gorliwością można określić jako „wewnętrzny sekret” skutecznego działania i osobistej mocy. Jak nabrałem przekonania o istnieniu prawdziwej tajemnicy sukcesu i osobistej mocy – tego sekretu, którego poznanie pozwoliłoby osiągać wszystko, co sobie zamierzymy – naprawdę nie wiem. Być może podpowiadała mi to intuicja, a może wyczytałem gdzieś podobną sugestię. Tak czy owak widzę dziś, że ta myśl zakorzeniła się głęboko w mojej świadomości, zabarwiając wszystkie moje młodzieńcze idee.
Wkrótce też odkryłem, że niektórzy ludzie zdają się posiadać tajemną moc sprawczą, wyróżniającą ich z tłumu. Zauważyłem, iż ci, którzy tej mocy nie posiadają, nigdy nie osiągają niczego wartościowego, że są wręcz skazani na istnienie w bezimiennej rzeszy przeciętniaków. Zacząłem wówczas dociekać, pytać starszych od siebie o tę tajemną moc, ale byłem albo karcony za te pytania, albo kwitowano je ledwie wzruszeniem ramion. Matka zapewniała mnie, że sukces jest nagrodą za uczciwość i przestrzeganie zasad moralnych. Ojciec twierdził, iż jest ukoronowaniem wytrwałości i ciężkiej pracy. Jeden z wujków oznajmił, że chodzi o „to coś”, co posiadają niektórzy ludzie, czego jednak nie sposób pojąć. „Albo to masz, albo nie, i basta”, powiedział. Dodam, że wujek nie należał do grona tych, którzy „to mieli”.
Przykładając miarę mojej matki do znanych mi ludzi sukcesu przekonałem się, że uczciwość i przestrzeganie norm moralnych – samo w sobie godne pochwały – bynajmniej nie jest gwarancją skuteczności. Widziałem ludzi odznaczających się uczciwością i przyzwoitością, którzy jednak byli dalecy od osiągnięcia jakiegokolwiek sukcesu, uznałem więc, że musi chodzić o coś więcej.
Podobnie przekonałem się, że chociaż wytrwałość i gotowość do ciężkiej pracy są pożądanymi cechami charakteru, nie zawsze przynoszą sukces; poznałem wielu wytrwałych i ciężko pracujących ludzi borykających się z klątwą biedy i porażki. Musiałem więc szukać tego sekretu gdzie indziej.
I tak na koniec zaakceptowałem, przynajmniej częściowo, myśl wujka o tym, że mój „wewnętrzny sekret” to owo „coś” w człowieku, co predestynuje go do odnoszenia sukcesów. Mimo wszystko nie mogłem pozbyć się myśli, że można to osiągnąć, nawet jeśli nie posiada się tego z urodzenia. Musiałem kierować się intuicją, bowiem ta myśl przeczyła wszystkiemu temu, co mi mówiono o istnieniu tego „czegoś” w człowieku, co pozwalało mu osiągnąć sukces. Zacząłem czytać biografie ludzi sukcesu, w nadziei, że natrafię tam na ślad ich tajemnicy.
(…)
Miałem dwadzieścia parę lat i czyniłem znaczne postępy na drodze budowania kariery w biznesie. Zgłębiałem też tajemnicę wewnętrznego sekretu z niesłabnącym zapałem. Mimo wszystkich tych mądrych rad na temat praw rządzących sukcesem, którymi tak szczodrze zasypywali mnie starsi – głównie moi pracodawcy – wciąż trwałem w przekonaniu o istnieniu sekretu, choć rozsądek zdawał się podpowiadać co innego. A jednak stosowanie się do znanych powszechnie reguł najwyraźniej nie gwarantowało pożądanych skutków, choć było przydatne. Ani przez chwilę też nie dałem się zwieść myśli, że wszystko jest „kwestią szczęścia”, jak twierdziło wielu moich kolegów z towarzystwa i z pracy. Wierząc w istnienie „tego czegoś” u niektórych ludzi, gorąco pragnąłem poznać jego sekret.
Wraz z upływem lat nawiązywałem znajomości z wieloma osobami, które odnosiły stosunkowo duże sukcesy i nigdy nie traciłem okazji, by taktownie zapytać ich o ich źródło. Większość, przynajmniej z początku, odrzucała moją ideę; potem jednak, gdy nabierali do mnie zaufania, niektórzy niechętnie, niemal z zawstydzeniem przyznawali, że są przekonani o posiadaniu tego „czegoś” w sobie, a może raczej „poza sobą czy też ponad”, co wspierało ich na drodze do sukcesu. To coś miało ich inspirować i prowadzić często wbrew temu, co sami myśleli, w odwrotnym kierunku do tego, który sami by obrali. Była to dla mnie nowa myśl, a w każdym razie nowy wariant starej myśli. Postanowiłem zgłębić tę kwestię.
Mijały lata i zawierałem coraz bliższe więzi ze znaczącymi osobami tego świata. Odkrywałem, że w głębi serca większości z nich towarzyszyło nieokreślone wprawdzie, lecz silne poczucie, iż „coś poza nimi” było „po ich stronie”, to coś nieustannie pracowało na ich korzyść. Coś tajemniczego, co było zarazem źródłem siły i niewyczerpanych zasobów. Wydawało się, iż jest to fundamentalna myśl – istota myśli czy też doświadczenia, a jednak każdy z tych ludzi interpretował ją na swój własny sposób.
Ci spośród nich, którzy żywili silne przekonania natury religijnej twierdzili: „Pan jest u mego boku, okazuje mi dobroć i zawsze odpowiada na moje wołanie.” Inni wierzyli w Łaskawy Los a nawet w swoją „szczęśliwą gwiazdę”. Jeszcze inni mówili niejasno o jakichś „wyższych mocach” albo „istotach z drugiego brzegu”, które działały na ich korzyść.
Zdarzali się ludzie hołdujący wręcz przesądom i zabobonom, w co aż trudno było uwierzyć, zważywszy na ich wysoką pozycję społeczną. Wszyscy jednak twierdzili, iż „to coś w nich” było w istocie „czymś ponad”, w co uwierzyli i w czym pokładali ufność na skutek doświadczenia.
Na podstawie ich świadectw zgromadziłem kilka informacji. Po pierwsze, że im silniej człowiek wierzył w coś „ponad sobą”, tym większy odnosił sukces przypisywany owej sile. Po drugie, wydawało się, że nie ma większego znaczenia to, co zdaniem beneficjenta było owym pełnym mocy „czymś” – czy była to Boska Opatrzność, Los czy Magia – ważne, że „działało” pod warunkiem, że wierzyło się w to wystarczająco silnie. Po trzecie, że im większą wiarę i przekonanie człowiek żywi o tym „czymś”, tym silniej wierzy w siebie.
Wiara w to, że tajemnicze „coś” współdziała z człowiekiem, że wspiera milcząco jego działania, sprawia, iż człowiek nabiera mocy, że jako reprezentujący połączenie tych dwóch sił, nabiera pewności siebie, uczy się na sobie polegać. Jest to oczywiście tylko inny wariant starego hasła „Gott und Ich”, „Gott mit uns”, albo „Pan stoi u mego boku”, niemniej jednak idea pomocnej Istoty Wyższej pozostawała obca wielu wyznawcom istnienia „czegoś”.
Przychodziło mi czasem do głowy, że gdyby któryś z nich wierzył niezachwianie, iż tym „czymś” jest stara mosiężna klamka u drzwi, i wierzył w to tak, jak inni wierzą w Opatrzność, Los albo „Moją Szczęśliwą Gwiazdę”, klamka „działałaby” na jego korzyść.
Krótko mówiąc doszedłem do wniosku, że „Coś” było Nieznanym – być może Niepoznawalnym – oraz że werbalne, idealne czy też fizyczne jego symbole, będące przedmiotami wiary wielu ludzi były w istocie „punktami stycznymi” z Transcendentną Rzeczywistością, w których następowała wymiana, porozumienie między człowiekiem a tym „czymś”.
Pomimo długich rozważań i wielu teorii jakie stworzyłem w niniejszej kwestii, nigdy nie przyszło mi na myśl, że owo „coś” można odnaleźć w sobie, w konkretnych osobach a nie „wyżej” czy „poza” człowiekiem. Wygląda na to, że tkwiłem w swoistym zaślepieniu, ignorując myśl, że bezpośrednim źródłem Rzeczywistości i Mocy jest Coś Wewnątrz nas. Nie wiem, dlaczego na to nie wpadłem, ale tak było. Przypominałem człowieka, który daremnie latami szuka po świecie ukrytego skarbu, aby na koniec znaleźć go w swoim przydomowym ogrodzie, do którego powraca jako starzec. Albo też byłem jak marynarz z rozbitego statku, spragniony choć łyka świeżej wody, który nie wiedząc o tym płynie z nurtem wielkiej rzeki, już nie morza, i umiera, a wystarczyło przechylić się przez burtę szalupy i napić.
Podobnie ja, szukałem wszędzie, sięgając do najróżniejszych źródeł, aby dowiedzieć się czegoś o tym tajemniczym „czymś”, zawierającym wewnętrzny sekret sukcesu i osobistej mocy. Zgłębiałem „nowe” metafizyczne kulty, które zyskiwały popularność już wtedy, ale odnajdywałem w nich jedynie bardziej lub mniej fantastyczne zastosowania reguły, o której już pisałem. Wszystkie, rzecz jasna, przynosiły rezultaty, mimo iż głosiły sprzeczne dogmaty i teorie. Każda powoływała się na znajomość wewnętrznego sekretu, jedynej prawdy – choć skuteczność ich była mniej więcej taka sama.
I znów miałem wrażenie, że ci ludzie jedynie odwoływali się do symboli, które w pewnej mierze pozwalały nawiązać „łączność” z tym Czymś – wierzyli w różnego rodzaju mosiężne klamki, nic więcej.
Mógłbym osiągnąć sporo dobrego, korzystając z ich metod i przejmując niektóre przekonania, podobnie jak mogłem osiągać sukcesy korzystając ze sposobów wypracowanych przez skutecznych ludzi biznesu i władzy, o których już wspomniałem. Jednakże te ich „mosiężne klamki” mi nie wystarczały. Nie godziłem się na kompromis. Chciałem poznać Prawdę, Całą Prawdę i tylko Prawdę, nic mniej nie mogło mnie usatysfakcjonować. Byłem nieprzejednany i uparty – nie mogłem inaczej.
Kontynuowałem zatem swoje poszukiwania „Czegoś” – Wewnętrznego Sekretu. Zostawiłem „nowe” szkoły metafizyczne, quasi-religie i pseudo-religie opierające się na tych samych ogólnych zasadach i zainteresowałem się licznymi już wówczas tak zwanymi ruchami „okultystycznymi” i „mistycznymi”, które po latach doczekały się jeszcze większej liczby wyznawców i wariantów. Odkryłem, że były to w większości ledwie przeróbki filozofii starożytnych Indii czy Grecji, często zniekształcanych na skutek ignorancji ich twórców czy nauczycieli. Odrzucając na bok wszystko, co było w nich sztuczne, odnajdowałem jedynie staranie o nawiązanie „kontaktu” z „Czymś” za pośrednictwem werbalnych czy formalnych symboli. „To znów tylko inne wersje mosiężnych klamek”, myślałem.
Mogłem odnieść pewne korzyści dzięki zastosowaniu metod proponowanych przez te szkoły czy kulty – bez wątpienia bowiem „coś w nich było”, jak to niegdyś stwierdził jeden z moich kolegów w biznesie. Czułem jednak, że mimo to, nawet ich przywódcy nie mają pojęcia, co to jest. Że usiłując dorobić filozofię albo stworzyć organizację na podstawie osiągniętych rezultatów, często zatracają całkowicie prawdziwego ducha tego Czegoś i zakopują to, co najważniejsze pod ciężką bryłą form i dogmatów, którym stawiają marmurowe pomniki i upatrują w nich nieomylnych autorytetów. To także mnie nie satysfakcjonowało. Chciałem powrócić do Pierwotnego Źródła!
Podjąłem studia nad wiodącymi nurtami filozoficznymi, zarówno starożytnymi jak nowoczesnymi, wschodnimi i zachodnimi; stanowiły one solidne ćwiczenie dla intelektu i pozwoliły mi poznać to, czego nie wiedziałem, poznać przyczyny mojej niewiedzy oraz sposoby wykrywania błędów w myśleniu. Nie przebudziły jednak we mnie Intuicji, nie zrodziły Wewnętrznego Doświadczenia – ślizgały się jedynie po powierzchni Intelektu. Wciąż nie odnalazłem mojego „Czegoś”, o którym starożytny mędrzec powiedział: „Kiedy TO zostanie poznane, wszystko będzie znane.”
Co więcej, nabrałem przekonania, że to „Coś” istniało i mogło zostać odnalezione przez kogoś, kto wiedział jak i gdzie go szukać. Czułem, że drzwi do tego mogą się otworzyć w odpowiedzi na „odpowiednie pukanie”. Szukałem wszędzie, tylko nie W Sobie – i wciąż nie wiedziałem, jak Pukać Właściwie. Przez cały ten czas jednak, jak teraz to widzę, przygotowywałem się na Prawdę, która miała mi zostać objawiona. Przez cały czas podążałem Ścieżką prowadzącą do Prawdy. Nie żałuję ani jednego zdarzenia ani etapu mojej podróży, ani jednego faktu ze zgromadzonego doświadczenia.
(…)
Mijały lata ja wciąż poszukiwałem wiedzy o sprawach, o których już wcześniej pisałem, nie zaniedbując w żadnym razie swoich spraw materialnych czy też „ziemskich”. Uważano mnie za inteligentnego pracownika, który odnalazł swoje powołanie – i nie boi się ciężkiej pracy. Stosowałem się do wszystkich przyjętych i wypróbowanych zasad Ziemskiej Mądrości – wszystkich Praw Sukcesu, jakie głoszą „praktycy” tego świata – a przynajmniej do ich najistotniejszych treści w oddzieleniu od tych dodanych. Osiągnąłem znaczny sukces według przyjętych standardów. Przeżywałem „wzloty i upadki” i z przyjemnością stwierdzam, że zawsze podnosiłem się po tych ostatnich. Krótko mówiąc, byłem typowym przykładem ambitnego, odnoszącego sukcesy mężczyzny, który zbliża się do czterdziestki.
W głębi serca wiedziałem jednak, że mi się nie powiodło, nie osiągnąłem celu. Byłem jedynie przeciętnym, zwyczajnym człowiekiem interesu, jakich są tysiące, ciut lepszych i ciut gorszych ode mnie. Nie zrobiłem nic, co w moich oczach mogłoby mi zaskarbić dotarcie do mocy, które – czułem – musiały znajdować się gdzieś w głębi mnie.
Nie wykraczałem ponad przeciętność – nigdy nie udało mi się przebić wyżej niż na niewielką odległość. Nie zrealizowałem swoich młodzieńczych marzeń. Moje skrywane ambicje wciąż pozostawały w sferze nadziei. I podczas gdy powszechnie uznawano mnie za godny przykład odnoszącego sukcesy i choć przychylnie popatrywano na mnie „z góry”, w głębi duszy wiedziałem, że nie dokonałem niczego naprawdę „wartościowego” – że według moich standardów byłem nieudacznikiem. Najgorsze zaś było to, że nie odnalazłem tego „Czegoś”, co posiadali lub do czego mieli dostęp ci inni, którzy czerpali stamtąd inspiracje i na czym opierali swoje sukcesy. Nie dotarłem do celu moich peregrynacji, do serca Wewnętrznego Sekretu.
(…)
Mniej więcej w tym czasie, krótko przed ukończeniem czterdziestego roku życia, przeżyłem prawdziwą katastrofę. Wydawało się, że padłem ofiarą złośliwego losu, zostałem zdany na litość sardonicznej i okrutnej siły wyższej. Wszystko, co ceniłem w świecie materialnym zostało mi odebrane na skutek ciągu nieszczęśliwych zdarzeń. To było jak lawina. Okoliczności na które nie miałem wpływu oraz przyczyny, których w żaden sposób nie mogłem przewidzieć, wprawiły w ruch szereg czynników, które znalazłszy się w polu moich spraw i biznesu, osiągnęły siłę i niszczycielski impet tornada. Wydawało się, że oto wydarza się niemożliwe. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie i dążyło do mojego zniszczenia.
Nie miałem przed sobą żadnych perspektyw. Wszystkie poczynione przeze mnie inwestycje zostały udaremnione. Moje życie towarzyskie i pozycja na rynku biznesowym nie istniały. Firma przeszła w obce ręce. Na skutek nieusprawiedliwionych i wyssanych z palca oskarżeń, popartych niemal diabolicznym szeregiem przypadkowych dowodów, niemal utraciłem swoje dobre imię i szacunek partnerów w interesach oraz znajomych.
Rodzina odsunęła się ode mnie; dzieci uznały, że je zniesławiłem; moja towarzyszka życia, która uwierzyła podłym językom tych, którzy knuli przeciwko mnie i nie pozwalając mi wyjaśnić, że to wszystko tylko brudne pozory i zbieg okoliczności przyczyniły się do mojego upadku, nalegała na przeprowadzenie separacji, która z czasem doprowadziła do rozwodu. Tymczasem byłem niewinny jak dziecko w obliczu licznych stawianych mi zarzutów. Z czasem odzyskałem dobre imię na sali sądowej, a także na forum publicznym. Młyny bogów starły na proch moich wrogów i niecnych oskarżycieli. To wszystko jednak przyszło za późno, byłem już bowiem bliski kompletnej ruiny.
Na skutek stresów podupadłem na zdrowiu i stałem się mentalnym oraz fizycznym szczątkiem człowieka. Ostatecznie zostałem zmuszony do szukania sobie zatrudnienia na skromnym stanowisku, w dalekim mieście. Nie miałem żadnych widoków na przyszłość. W oczach dawnych przyjaciół i znajomych zostałem wykluczony, nie miałem szans powrócić „do żywych”.
Patrząc wstecz na ten okres trzydziestu lat oddzielających tamte zdarzenia od dnia dzisiejszego, widzę, że byłem wówczas żywym przykładem sytuacji opisanej przez Henley’a w jego książce Invictus (Niezwyciężony). Bo przecież lista moich rzekomych win i kar była długa, i spowijała mnie noc tak „czarna jak bezkresna otchłań” i naprawdę byłem ofiarą w szponach okoliczności, głowę zaś miałem zakrwawioną od „razów losu”.
A jednak w najczarniejszej godzinie w głębi duszy czułem, że jest jakieś wyjście, i że je znajdę. Choć może się to wydawać dziwne w tych okolicznościach, narastało we mnie silne przekonanie, że istnieje Wewnętrzny Sekret Sukcesu i Osobistej Mocy – i że ja go odnajdę. Zaiste, tylko dzięki temu przekonaniu zdołałem unieść ten ciężar i utrzymać swoją duszę przy życiu. Bez niego bez wątpienia zapadłbym się jeszcze głębiej w bagno, by już nigdy się zeń nie wydobyć.
Nie byłem jeszcze wówczas posiadaczem „niezwyciężonej duszy” – tak jak nie byłem „panem swego losu, kapitanem duszy”; w każdym razie na pewno nieświadomie. A jednak pod stertą szczątków gromadzących się na powierzchni mojej natury wciąż nie gasła iskra „Tego Czegoś Wewnątrz”, gotowa rozjarzyć się blaskiem manifestacji, kiedy tylko dotrze do niej pierwszy powiew zrozumienia. Teraz to wiem, ale wówczas tylko „wyczuwałem” to w słabym świetle intuicji.
Zanim porzucimy tę trudną do zaakceptowania część mojej opowieści, chciałbym stwierdzić, że niezależnie od bólu i udręki jakie niosło ze sobą to doświadczenie, niezależnie od upokorzenia i niezwykle wysokiej ceny, jaką przyszło mi zapłacić, nie żałuję ani chwili. Uważam, że warto było zapłacić tyle, by zyskać to doświadczenie i wszystko, co się z nim wiązało. Bo chociaż popychało mnie w Cienistą Dolinę Śmierci, pomogło mi przejść ją w całości i odnaleźć drogę do cudownych rejonów leżących po drugiej stronie gór, okalających tę „dolinę zwątpienia i lęku”. Zapłaciłem co do grosza, ale zyskałem po tysiąckroć więcej i dziś tamten koszt wydaje mi się drobnostką w porównaniu z tym, co otrzymałem w zamian.
Aby tylko nie utracić mojej obecnej świadomości Prawdy i nie popaść na powrót w dawny stan znajomości pół-prawd, poczucie uwięzienia i ignorancję, chętnie zapłaciłbym tę samą cenę nie raz, lecz wiele razy. W owym czasie wydawało się, że utraciłem wszystko to, co czyniło moje życie wartościowym, a jednak dzięki tej stracie odnalazłem to, co składa się na Rzeczywiste Życie, w świetle którego wszystko, co przeżyłem wydaje się żałośnie mizerne i słabe.
Nie wszyscy odkrywcy „Tego Czegoś Wewnątrz” – Wewnętrznego Sekretu – muszą zapłacić taką cenę; wielu udaje się całkiem uniknąć złych doświadczeń, podczas gdy inni ledwo się o nie ocierają. Zdarzają się jednak i tacy jak ja, którzy pozostają ślepi na Prawdę będącą tak blisko, którzy zarazem uciekają przed własnym dobrem i muszą skonfrontować się z siłami, które najpierw niszczą, aby zrobić miejsce innym siłom, które zbudują coś na gruzach. To Niewidzialna Ręka, która często gwałtownie podnosi człowieka i zabiera go z dala od jego dotychczasowego otoczenia i kondycji, pomimo jego krzyków i protestów, aby przenieść go delikatnie acz stanowczo do nowego otoczenia bardziej zharmonizowanego z pragnieniem jego serca.
Wydawałoby się, że to „Coś Wewnątrz”, co pragnie wolności i aktywności, musi czasem rozedrzeć ciasny kokon okoliczności, aby spoczywająca wewnątrz żywa istota mogła się skąpać w promieniach słońca i zaczerpnąć powietrza wolności. A może raczej są to „bóle porodowe” narodzin duchowych, które, choć dotkliwe, łatwo zostają zapomniane w radości towarzyszącej narodzinom. Jakkolwiek nazwiemy ten proces, czasem wydaje się konieczne, by „Jam Jest Ja” zeszło do piekieł i potem wzniosło się do nieba swojej istoty i ekspresji.