Marianne Williamson
Powrót do Miłości
Refleksje nad Zasadami
Kursu Cudów

49,00 

„To nieprawda, że nasz najgłębszy lęk dotyczy tego, iż nie jesteśmy wystarczająco dobrzy. Najbardziej boimy się własnej Siły, która wykracza poza nasze najśmielsze wyobrażenia. Największy lęk budzi w nas nasze Światło, nie ciemność”, pisze autorka w tej książce.

SKU: 79 Kategoria:

Opis

Dzieło to jest osobistym komentarzem do Kursu Cudów, który jest jedynym w swoim rodzaju podręcznikiem treningu umysłu na drodze rozwoju osobistego. Każdy może stać się osobą czyniącą Cuda, które w najgłębszym znaczeniu są po prostu skutkiem naszego przebaczenia sobie samym i innym. Stajemy się czyniącymi Cuda akceptując Boga i jego pełną Miłości Obecność w naszym życiu. Tylko Ona potrafi uzdrowić każde cierpienie, czy poczucie braku w zakresie związków uczuciowych, kariery zawodowej, czy naszego zdrowia. Miłość jest kluczem do osiągnięcia wewnętrznego spokoju oraz przemiany wewnętrznej.

Książka ta jest rozpisanymi na strony wyrazami uznania dla człowieka, jego nieograniczonej zdolności do kochania, dawania, posiadania wszystkiego, co przyczynia się do wzbogacenia naszego życia. Jest również przewodnikiem po ścieżce poszukiwania sensu, który gubimy w codziennej gonitwie za rzeczami i sprawami, które „nie mogą odwzajemnić naszej miłości”. Prosząc o Cud pragniemy w rzeczywistości powrócić do stanu Miłości. Pragniemy zmiany, która zachodzi w nas samych, czyniąc z nas ludzi bardziej szczęśliwych, ugruntowanych i otwartych.

Marianne Williamson urodziła się w Houston, w Teksasie. Jest znaną na całym świecie autorką książek poświęconych rozwojowi duchowemu. Sześć z jej książek trafiło na listy bestsellerów. Książka tutaj przedstawiana znalazła się między innymi na pierwszym miejscu listy bestsellerów New York Times’a. Marianne prowadzi liczne wykłady i prelekcje, jest założycielką Project Angel Food, który pomaga w żywieniu chorych na AIDS w Los Angeles. Autorka często występuje w najbardziej prestiżowych programach telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych, takich jak Oprah Winfrey Show czy Larry King Live.

Autorka przedstawia wprawdzie swoje przemyślenia dotyczące Kursu Cudów, ale nie zobowiązuje do czytania tej wspanialej książki, ponieważ przedstawia myśli przewodnie z Kursu, po czym je rozwija. Osoby, które nie przeczytały zatem Kursu Cudów nie będą miały żadnych trudności ze zrozumieniem dzieła Marianne Williamson.

Studenci Kursu Cudów natomiast odniosą wielką korzyść ponieważ w nowym Świetle zobaczą koncepcje i nazewnictwo Kursu, które będzie wprowadzało w ich rozumienie nową, wcześniej nie rozpoznaną perspektywę.

Fenomenalna książka dla początkujących, jak i dla najbardziej zaawansowanych.

Cytaty z ksiązki:

Przyszliśmy na świat wyposażeni w doskonałe oprogramowanie. Posiadaliśmy naturalną skłonność do skupiania się na miłości. Potrafiliśmy czerpać z naszej twórczej i płodnej wyobraźni. Byliśmy połączeni ze światem znacznie bogatszym niż ten, do którego jesteśmy podłączeni obecnie, ze światem pełnym uroku i poczucia cudowności. Cóż więc się stało? Dlaczego po latach rozglądamy się wokół i odkrywamy, że urok znikł? Ponieważ nauczono nas skupiać się na czymś innym. Nauczono nas myśleć w nienaturalny sposób. Wykładano nam bardzo złą filozofię, sposób widzenia świata sprzeczny z tym, kim jesteśmy.

Nauczono nas myśleć w kategoriach rywalizacji, wysiłku, choroby, ograniczonych zasobów, ograniczeń, winy, zła, śmierci, niewystarczalności i straty. Zaczęliśmy myśleć o tym wszystkim i dlatego to poznaliśmy. Powiedziano nam, że takie wartości jak ocena, bycie wystarczająco dobrym, pieniądze i wykonywanie czegoś we właściwy sposób są ważniejsze niż miłość. Uczono, że jesteśmy odrębni od innych ludzi, że musimy z nimi rywalizować, żeby coś osiągnąć i że nie jesteśmy wystarczająco dobrzy tacy, jacy jesteśmy. Mówiono nam, byśmy postrzegali świat takim, jakim ujrzeli go inni. To tak jakby w chwili naszych narodzin podano nam tabletkę na sen. Sposób myślenia o świecie, który nie wypływa z miłości, zaczął rozbrzmiewać w naszych uszach w chwili, gdy wyszliśmy na brzeg. Przyszliśmy na świat z miłością. Lęku nauczyliśmy się dopiero tutaj. Podróż duchowa to proces usuwania – oduczania się – lęku i zgoda na miłość, która powraca do naszych serc. Miłość jest podstawowym faktem egzystencjalnym. To nasza ostateczna rzeczywistość i nasz cel na ziemi. Uświadamianie sobie miłości, doświadczanie jej w sobie i w innych, to sens życia.

Sensu nie należy upatrywać w rzeczach. Sens spoczywa w nas. Kiedy przywiązujemy wagę do rzeczy, które nie są miłością – pieniędzy, samochodu, domu, prestiżu – darzymy miłością coś, co nie może jej odwzajemnić. Poszukujemy sensu w tym, co jest pozbawione sensu. Pieniądze jako takie nic nie znaczą. Tak samo rzeczy materialne. Nie są złe. Są niczym. Przybyliśmy tutaj, by współtworzyć z Bogiem, szerząc miłość. Życie przeżywane w innym celu jest pozbawione znaczenia, sprzeczne z naszą naturą i nieskończenie bolesne. Czujemy się tak, jakbyśmy zabłąkali się w mrocznym równoległym wszechświecie, w którym rzeczy darzone są większą miłością niż ludzie. Przeceniamy to, co postrzegamy zmysłowo, zaś nie doceniamy prawdy, którą znamy w głębi naszych serc.

Miłości nie można zobaczyć oczyma ani usłyszeć uszami. Jest poza zasięgiem fizycznych zmysłów. Postrzegamy ją innym widzeniem. Metafizycy nazywają je Trzecim Okiem, ezoterycy chrześcijańscy wizją Ducha Świętego, a inni Wyższą Jaźnią. Jakiekolwiek nadajemy jej imię, miłość potrzebuje innego „widzenia” niż to, do którego przywykliśmy – innej wiedzy czy sposobu myślenia. Miłość jest intuicyjną wiedzą serca. To „świat poza”, za którym potajemnie tęsknimy. Pradawna pamięć o tej miłość dręczy nas nieustannie i wzywa do powrotu.

Miłość nie jest materialna. Jest energią. To uczucie obecne w pokoju, sytuacji, w osobie. Nie można jej kupić. Seks jej nie gwarantuje. Miłość nie ma nic wspólnego ze światem fizycznym, choć można ją wyrazić. Doświadczamy jej jako dobroci, dawania, miłosierdzia, współczucia, pokoju, radości, akceptacji, nieosądzania, połączenia i bliskości.

Lęk jest brakiem miłości w nas, indywidualnym lub zbiorowym piekłem. To świat, który zdaje się wywierać na nas presję z zewnątrz i od środka, nieustannie przekazując nam fałszywe świadectwo, że miłość nie ma znaczenia. Gdy wyrażamy lęk, rozpoznajemy go jako gniew, nadużycie, chorobę, ból, chciwość, uzależnienie, egoizm, obsesję, korupcję, przemoc i wojnę.

Miłość jest w nas. Nie można jej unicestwić, choć może się ona ukryć. Świat, który znaliśmy jako dzieci, nadal istnieje w naszych umysłach. Czytałam kiedyś zachwycającą książkę zatytułowaną Mgły AvalonuMgły Avalonu to mityczna aluzja do opowieści o królu Arturze. Avalon jest magiczną wyspą ukrytą za gęstą nieprzeniknioną zasłoną mgły. Jeśli mgła się nie rozwieje, nie można dopłynąć na tę wyspę. A mgła nie rozproszy się, dopóki nie uwierzysz, że wyspa istnieje. Avalon symbolizuje świat poza światem widzialnym dla naszych zmysłów. Reprezentuje cudowne odczuwanie rzeczy, zaczarowaną rzeczywistość, którą znaliśmy jako dzieci. Nasza dziecięca jaźń stanowi najgłębszą warstwę naszej istoty. Jest tym, czym jesteśmy naprawdę, a to, co jest prawdziwe, nigdy nie przemija. Prawda nie przestaje być prawdą tylko dlatego, że na nią nie patrzymy. Miłość zostaje tylko przesłonięta albo spowita mentalną mgłą. Avalon jest światem, który znaliśmy, gdy jeszcze odczuwaliśmy więź z naszą łagodnością, niewinnością, duchem. Ten sam świat możemy ujrzeć dzisiaj poprzez miłość, interpretowany łagodnie, z nadzieją, wiarą i ciekawością. Łatwo odzyskać do niego dostęp, bowiem sposób widzenia rzeczy jest naszym wyborem. Mgła rozproszy się, gdy uwierzymy, że za nią czeka Avalon. I tym właśnie jest cud: rozstąpieniem się mgły, zmianą postrzegania, powrotem do miłości.

(…)

Wielu z nas w głębi duszy wie, że nigdy nie dorośliśmy. Problem nie polega na tym, że się zagubiliśmy, popadliśmy w otępienie, staliśmy narcyzami albo materialistami. Problemem jest nasze przerażenie.

Wielu z nas wie, że mamy, co trzeba – wygląd, wykształcenie, talent, kwalifikacje. Niezależnie od tego, w pewnych dziedzinach życia czujemy się sparaliżowani. Nie blokuje nas nic z zewnątrz, ale coś w głębi nas. To opresja natury wewnętrznej. Nie czujemy się represjonowani przez rząd, nie dręczy nas głód ani bieda. Nie boimy się zsyłki na Syberię. Boimy się w ogóle. Nasz lęk jest nieukierunkowany. Boimy się, że tkwimy w niewłaściwej relacji albo przeciwnie, że we właściwej. Boimy się, że nas nie polubią albo, że polubią. Boimy się porażki albo boimy się sukcesu. Boimy się, że umrzemy młodo albo, że się zestarzejemy. Bardziej boimy się życia niż śmierci.

Może wam się wydawać, że ludzie współczują sobie nawzajem, że łączą nas emocjonalne więzi, ale tak nie jest. Czujemy do siebie niesmak, ponieważ uważamy, że już dawno powinno nam się poprawić. Czasem popełniamy błąd myśląc, że inni ludzie nie boją się tak bardzo jak my, co sprawia, że boimy się jeszcze bardziej. Podejrzewamy, że inni wiedzą coś, czego my nie wiemy. Może brakuje nam jakiegoś chromosomu? Ostatnio modne stało się obwinianie o wszystko naszych rodziców. Uważamy, że to przez nich nasze poczucie własnej wartości jest tak niskie. Gdyby tylko oni byli inni, bylibyśmy pełni miłości do siebie. Gdyby jednak przyjrzeć się bliżej temu, jak traktowali nas rodzice, ich ewentualne nadużycia okazałyby się łagodniejsze od nadużyć, jakich dopuszczamy się wobec siebie my sami. To prawda, matka mogła powtarzać: „Nigdy tego nie dokonasz, skarbie”. Ale dziś sam mówisz sobie: „Jesteś palantem. Nigdy nie robisz czegoś jak należy. Zawaliłeś. Nienawidzę cię.” Rodzice mogli być wobec nas złośliwi, ale my jesteśmy podli.

Wielu z nas zaplątało się w zakamuflowaną sieć pogardy do siebie samych. Nieustannie, rozpaczliwie poszukujemy drogi do uwolnienia się poprzez rozwój lub ucieczkę. Może wystarczy uzyskać ten tytuł, zdobyć tę posadę, skończyć to seminarium, pójść do tego terapeuty, zdobyć ten związek, przejść na tę dietę lub przedsięwziąć ten projekt. Ale nazbyt często medycyna nie znajduje leku, a łańcuchy zaciskają się coraz mocniej. Różni ludzie, mieszkający w różnych miejscach, odgrywają ten sam melodramat. Zaczynamy uświadamiać sobie, że to my jesteśmy problemem, ale nie wiemy, jak z tego wyjść. Nie mamy wystarczającej siły, by pokonać samych siebie. Sabotujemy wszystko: nasze kariery, związki, nawet nasze dzieci. Pijemy. Sięgamy po narkotyki. Kontrolujemy. Popadamy w obsesje. Mamy wątpliwości. Przejadamy się. Ukrywamy. Atakujemy. Forma zaburzenia nie jest istotna. Istnieje bardzo wiele różnych sposobów przejawiania nienawiści do siebie.

(…)

Przeżyłam zatem tę wielką dramatyczną chwilę, gdy zaprosiłam Boga do mojego życia. Z początku mnie to przerażało, ale potem przywykłam do tej myśli.

Później nie wydarzyło się nic z tego, czego się spodziewałam. Sądziłam, że moje życie się poprawi. Jakby było domem a ja spodziewałabym się, że Bóg przemaluje go w cudowny sposób, wstawi nowe okiennice, dobuduje ganek i położy nowy dach. Zamiast tego, kiedy tylko powierzyłam swój dom Bogu, on natychmiast cisnął w niego wielką niszczycielką kulą. „Sorry, złotko”, zdawał się mówić. „Znalazłem rysy w fundamencie, nie wspominając o szczurach w sypialni. Uznałem, że lepiej będzie postawić go od nowa”.

Czytałam o ludziach, którzy poddali się Bogu i spływał na nich wielki spokój niczym płaszcz okrywający ich ramiona. Owszem, doznałam tego uczucia, ale ledwie przez półtorej minuty. Potem czułam się zdruzgotana. Nie odwróciłam się jednak od Boga, nabrałam jednak szacunku dla Jego inteligencji. Zrozumiał sytuację lepiej niż oczekiwałam. Gdybym to ja była Bogiem, zdruzgotałabym samą siebie. Czułam więc więcej wdzięczności niż urazy. Desperacko potrzebowałam pomocy.

Pewna doza desperacji jest zwykle niezbędna, zanim staniemy się gotowi na przyjęcie Boga. Nie traktowałam poważnie kwestii duchowego oddania, zanim naprawdę nie znalazłam się na kolanach. Chaos tak dalece zawładnął moim życiem, że żadna siła nie potrafiłaby przywrócić go do porządku. Histeryczka we mnie wpadła w maniakalną furię, a niewinne dziecko stało przybite do muru. Rozpadłam się na kawałki. Przekroczyłam granicę pomiędzy cierpię ale mogę wciąż funkcjonować normalnie a jestem zmiażdżona. Przeżywałam to, co powszechnie nazywa się załamaniem nerwowym.

Załamania nerwowe mogą stać się wysoce niedocenianymi metodami duchowej przemiany. Z całą pewnością przykuwają twoją uwagę. Widziałam ludzi przeżywających drobne załamania rok w rok, którzy za każdym razem byli o krok od zrozumienia istoty problemu. Myślę, że miałam szczęście, iż udało mi się to za jednym zamachem. Nigdy nie zapomnę tego, czego się wówczas nauczyłam. To było bolesne przeżycie, ale dziś postrzegam je jako ważne, być może konieczne na mojej drodze do szczęśliwszego życia.

Po pierwsze doznałam głębokiego upokorzenia. Zobaczyłam wyraźnie, że „sama jestem niczym”. Dopóki to się nie wydarzy, stale próbujemy starych sztuczek, tych, które nigdy wprawdzie nie działały, ale możliwe, że zadziałają właśnie teraz. Kiedy czujesz, że masz dość, i że dłużej tak nie pociągniesz, zaczynasz rozważać możliwość, że istnieje lepszy sposób. Wtedy otwierasz głowę i wchodzi w nią Bóg.

W ciągu tych lat miałam wrażenie, że moja czaszka eksplodowała. Zdawało się, że tysiące drobnych jej fragmentów zostało wystrzelonych w kosmos. Później, bardzo powoli, zaczęły wracać na miejsce. Podczas gdy mój emocjonalny mózg był tak obnażony, wydawało się, że został przeprogramowany, jakby ktoś przeprowadził na nim psychiczną operację chirurgiczną. Miałam wrażenie, że stałam się kimś innym.

Wiele osób opowiadało przyjaciołom o podobnym przeżyciu, jakby ich głowy także nagle zostały otwarte. Obecnie nie jest to rzadko spotykane zjawisko. Ludzie rozbijają się o mury – społecznie, biologicznie, psychologiczne i emocjonalnie. I nie jest to zła wiadomość. W pewnym sensie jest dobra. Dopóki nie padniesz na kolana, bawisz się z życiem i na jakimś poziomie lękasz się, bo wiesz, że to tylko zabawa. Chwila, w której się poddasz, nie oznacza końca twojego życia, ale jego początek.

Nie znaczy to, że ta chwila olśnienia – w której wołasz do Boga – na zawsze przenosi cię w rajski wymiar. Dopiero zaczynasz wspinaczkę. Ale wiesz, że nie drepczesz już w kółko u podnóża góry bez nadziei na to, że dokądkolwiek dotrzesz, nie mając pojęcia, jak dojść do celu. Dla wielu ludzi sprawy muszą sięgnąć dna, zanim oni się zmienią. Kiedy docierasz do kresu, następuje ożywcza ulga. Odkrywasz, że moc wszechświata jest większa niż ty sam i że może zrobić dla ciebie to, czego ty sam nigdy nie zrobisz. Nagle twoja ostatnia deska ratunku wydaje się bardzo dobrym rozwiązaniem.

Cóż za ironia. Poświęcasz całe życie opieraniu się myśli, że gdzieś tam jest ktoś mądrzejszy od ciebie i nagle odczuwasz wielką ulgę, że tak jest w istocie. Nieoczekiwanie nie jesteś już zbyt dumny, by prosić o pomoc.

Oto co znaczy poddać się Bogu.

(…)

Zdarzały się takie okresy w moim życiu – i wciąż się zdarzają, choć teraz raczej jako wyjątki niż reguła – kiedy czułam, że nie potrafię pomieścić w sobie smutku. Coś szło nie po mojej myśli albo popadałam z kimś w konflikt, lub bałam się, że nie wydarzy się coś, czego chciałam. W takich momentach życie bywa trudne do zniesienia, umysł zaś rozpoczyna nieustanne poszukiwania ucieczki.

Nauczyłam się z Kursu Cudów, że zmiana, jakiej naprawdę pragniemy zachodzi w naszych głowach. Wydarzenia wiecznie napływają. Jednego dnia ludzie cię kochają, drugiego stajesz się celem ich ataków. Jednego dnia wszystko idzie gładko, drugiego panuje chaos. Jednego dnia czujesz, że jesteś w porządku, drugiego uważasz się za ostatnią ofermę. Takie zmiany będą następować zawsze, są częścią ludzkiego doświadczenia. To, co możemy zmienić, to sposób ich postrzegania. I ta zmiana naszej percepcji jest cudem.

Jest taka biblijna opowieść, w której Jezus mówi, że możemy zbudować swój dom na piasku albo na skale. Ten dom to nasza emocjonalna stabilność. Jeśli zbudujemy go na piasku, wiatry i deszcze mogą do zniszczyć. Jeden rozczarowujący telefon i załamujemy się; jedna burza i dom się zapada.

Kiedy nasz dom jest zbudowany na skale, jest odporny i mocny, a burze nie mogą go zniszczyć. Nie jesteśmy już bezbronni wobec życiowych dramatów. Nasza stabilność wypływa z czegoś trwalszego niż aktualna pogoda, z czegoś trwałego i mocnego. Powierzamy się Bogu.

Nigdy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że powierzenie się Bogu to zawierzenie miłości. Słyszałam, jak powtarzano, że Bóg jest miłością, ale nigdy naprawdę nie zrozumiałam, co to znaczy.

(…)

Jesteś dzieckiem Boga. Zostałeś stworzony w oślepiającym błysku kreatywności, jako pierwotna myśl, gdy Bóg rozszerzył Się w miłości. Wszystko, co do tego dodałeś, jest bezużyteczne.

Gdy zapytano Michała Anioła jak stworzył daną rzeźbę, odpowiedział, że posąg już istniał w marmurze. To sam Bóg stworzył Pietę, Dawida, Mojżesza. Zadaniem Michała Anioła, który to dostrzegł, było usunąć niepotrzebny marmur, który otaczał dzieło Boga.

Tak samo jest z tobą. Doskonały ty to nie ktoś, kogo musisz stworzyć, ponieważ Bóg już to stworzył. Doskonały ty to miłość w tobie. Twoim zadaniem jest pozwolić Duchowi Świętemu usunąć pełne lęku myśli, które otaczają twoją doskonałą jaźń, tak jak niepotrzebny marmur otaczał doskonały posąg Michała Anioła.

Pamiętać, że jesteś częścią Boga, że jesteś kochany i godny miłości, nie jest arogancją. To wyraz pokory. Myśleć, że jesteś czymś innym jest przejawem arogancji, ponieważ implikuje, że jesteś czymś innym niż stworzeniem Bożym.

Miłość jest niezmienna i dlatego ty również jesteś niezmienny. Nic, co kiedykolwiek zrobiłeś albo zrobisz, nie może zniszczyć twojej doskonałości w oczach Boga. Zasługujesz w Jego oczach, dlatego, że jesteś czym jesteś, nie z powodu tego, co robisz. To, co robisz, albo czego nie robisz, nie determinuje twojej podstawowej wartości – może twój rozwój ale nie wartość. Oto dlaczego Bóg absolutnie pochwala i akceptuje to czym jesteś. Czego tu nie pochwalać? Nie zostałeś stworzony w grzechu; zostałeś stworzony w miłości.

(…)

A gdybyśmy tak naprawdę uwierzyli, że jest Bóg – dobroczynny porządek rzeczy, siła spajająca wszystko bez naszej świadomej kontroli? Gdybyśmy widzieli w naszym codziennym życiu działanie tej siły? Gdybyśmy uwierzyli, że ona nas kocha, dba o nas i otacza opieką? Gdybyśmy uwierzyli, że możemy oddać się wytchnieniu?

Ciało fizyczne pracuje bez wytchnienia, jest działaniem zespołu mechanizmów tak doskonale zaprojektowanych i tak skutecznych, że nic co człowiek stworzył, nigdy nie umiało mu dorównać. Nasze serca biją, płuca oddychają, uszy słyszą, włosy rosną. I nie musimy troszczyć się o to, by funkcjonowały – robią to samoczynnie. Planety krążą wokół słońca, nasiona stają się kwiatami, płody stają się dziećmi bez żadnej pomocy z naszej strony. Ich rozwój jest zaprogramowany w naturalnym systemie. Ty i ja również jesteśmy integralnymi częściami tego systemu. Możemy pozwolić, by nasze życie było kierowane tą samą siłą, która każe kwiatom rosnąć – albo możemy to robić sami.

Ufać sile poruszającej wszechświatem to wierzyć. Wiara nie jest ślepa, jest wizjonerska. Wiara to przekonanie, że świat jest po naszej stronie, oraz że świat wie, co robi. Wiara to psychologiczna świadomość siły czyniącej dobro, pracującej nieustannie we wszystkich wymiarach. Nasze próby kierowania tą siłą tylko jej przeszkadzają. Nasza chęć do znalezienia w niej wytchnienia pozwala jej działać na naszą korzyść. Bez wiary rozpaczliwie usiłujemy kontrolować to, co powinno pozostać poza naszą kontrolą i naprawiać to, czego naprawiać nie powinniśmy. Usiłujemy kontrolować to, co lepiej ma się bez naszej interwencji, a to, co próbujemy naprawić, nie może zostać naprawione przez nas. Bez wiary tracimy czas.

ISBN 10: 83-60280-30-4
ISBN 13: 978-83-60280-30-0
EAN: 9788360280300

Informacje dodatkowe

Waga400 g
Wymiary14,5 × 20,5 cm
Autor

Marianne Williamson

Książka

okładka miękka

Objętość

264 strony