Opis
Pomoc są w stanie udzielać przedstawiciele różnych grup zamieszkujących wymiar astralny, między innymi osoby świadomie funkcjonujących w tym obszarze jeszcze za życia. Przede wszystkim pomocnicy niosą pocieszenie cierpiącym albo pogrążonym w smutku, a także prowadzą do prawdy tych, którzy jej szczerze poszukują. Osobie, która zastanawia się nad problemami natury duchowej czy metafizycznej można w taki sposób podsunąć rozwiązania, choć ona sama może nie zdawać sobie sprawy z takiej ingerencji. Poza teorią czytelnik odnajdzie tutaj ciekawe opisy różnych przypadków pomocy. Każdy może odnaleźć w nich podobieństwo do sytuacji znanych z własnego życia, co czyni ją jeszcze bardziej zajmującą.
Autor przedstawia w książce również przegląd ścieżki prowadzącej do Wniebowstąpienia – kwalifikacje, by na nią wejść i zostać przyjętym przez jednego z Mistrzów Mądrości, Miłości i Mocy, opowiada też o ścieżce próby oraz ścieżce właściwej.
Cytaty z książki C. W. Leadbeater – Niewidzialni pomocnicy:
Na Wschodzie od zawsze dostrzegano istnienie niewidzialnych pomocników, choć imiona i cechy im przypisywane naturalnie różnią się w zależności od kraju. Nawet w Europie znamy stare greckie mity opowiadające o nieustannych ingerencjach bogów w ludzkie sprawy, a także rzymską legendę o Kastorze i Polluksie, którzy dowodzili legionami u początków istnienia republiki w bitwie nad jeziorem Regillus. Opowieści te nie zostały zapomniane wraz z upadkiem czasów starożytnych, odnalazły bowiem swe prawomocne następczynie w postaci średniowiecznych legend o świętych pojawiających się w krytycznych momentach na polach walki, by przechylić szalę zwycięstwa na stronę chrześcijan albo o aniołach stróżach, którzy czasem ratowali pobożnych pielgrzymów przed niechybną śmiercią. Nawet w tych czasach pełnych niewiary, pośród zgiełku naszej dziewiętnastowiecznej cywilizacji, pomimo dominacji podejścia naukowego i śmiertelnej szarzyzny religii protestanckiej, takie interwencje o naturze niezrozumiałej z perspektywy materialistycznej może odnotować każdy, kto zada sobie trud rozglądania się wokół.
(…)
Nie tak dawno temu córeczka jednego z naszych biskupów anglikańskich wybrała się z mamą na spacer po mieście. Przebiegające beztrosko przez ulicę dziecko potrącił powóz konny, który nieoczekiwanie wyłonił się zza rogu. Widząc córeczkę pomiędzy kopytami koni, matka skoczyła jej na pomoc, w przekonaniu, że dziewczynka została ciężko ranna, ona jednak zerwała się radośnie na nóżki, wołając: „Mamusiu, nic mi nie jest, bo coś białego powstrzymało konie przed stratowaniem mnie i powiedziało, że nie muszę się bać”.
(…)
Inne zdarzenie miało miejsce w Buckinghamshire, w okolicy Burnham Beeches. Zasługuje ono na uwagę z powodu długości czasu, w jakim utrzymywała się szczególna manifestacja fizyczna. Wiemy już, że w przypadkach opisanych powyżej, była to kwestia paru chwil, podczas gdy to zjawisko utrzymywało się przez ponad pół godziny.
Dwójka małych dzieci pewnego drobnego farmera bawiła się sama, bo rodzice i inni domownicy pracowali przy żniwach. Dzieci wybrały się na przechadzkę do lasu i odszedłszy daleko od domu, zgubiły drogę. Kiedy zmęczeni rodzice wrócili o zmierzchu, zastali dom pusty. Ojciec zaczął rozpytywać sąsiadów, a potem wysłał swoich służących i pracowników na poszukiwania we wszystkie strony.
Ich wysiłki nie przyniosły żadnych rezultatów, dzieci nie odpowiadały na wołanie. Ludzie wracali przygnębieni na farmę, kiedy nagle ujrzeli w oddali dziwne światło, przesuwające się nad polami w stronę drogi. Opisywali je jako wielką kulę złocistego światła, nieprzypominającą zwykłej latarni; kiedy światło się zbliżyło, zobaczyli w nim dwoje zaginionych dzieci. Ojciec wraz z innymi pobiegli do nich, a światło nie zgasło, póki się znacznie nie zbliżyli. Zniknęło dopiero wtedy, gdy chwycili dzieci w ramiona, pogrążając ich w ciemności.
Same dzieci opowiadały, że kiedy zapadł zmrok, błąkały się po lesie z płaczem, a na koniec ułożyły pod drzewem i zasnęły. Obudziła je jakaś piękna pani z latarnią. Wzięła je za ręce i poprowadziła do domu; pytały, kim jest, ale ona tylko się uśmiechała, nie mówiąc słowa. Dzieci z uporem trwały przy swojej wersji wydarzeń i nic nie mogło zachwiać ich wiarą w to, co widziały. Warto jednak w tym miejscu zauważyć, że choć wszyscy obecni widzieli światło, świetlistą kulę rozświetlającą wierzchołki drzew i okalające drogę zarośla, jak zwykła latarnia, postać pani objawiła się tylko dzieciom.
(…)
Moja opowieść jest bardzo prosta, choć dla mnie niezwykle ważna, ponieważ zdarzenie to niechybnie ocaliło mi życie. Pewnej ulewnej i burzliwej nocy szedłem cichą, boczną uliczką w okolicach Westbourne Grove, usiłując zasłaniać się parasolem przed szalejącym wiatrem, który w każdej chwili mógł mi go wyrwać z rąk. Idąc, próbowałem rozmyślać o pracy, którą w tamtym czasie wykonywałem. Nagle usłyszałem dobrze mi znany głos – głos pewnego hinduskiego nauczyciela – „Cofnij się!”. Posłuchałem automatycznie i gwałtownie się cofnąłem. W tej samej chwili parasol, który wysunął się do przodu, został mi wytrącony z dłoni, a na bruk spadł z hukiem wielki metalowy komin o niecały metr od mojej twarzy. Jego wielki ciężar i ogromna siła, z jaką upadł, nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości, że gdyby nie ostrzeżenie, zginąłbym na miejscu. Ale na ulicy nikogo nie było, a właściciel znajomego głosu znajdował się ponad dziesięć tysięcy kilometrów od tego miejsca, w każdym bądź razie w wymiarze fizycznym.
(…)
Opowiem wam teraz jeszcze bardziej niezwykłą historię. Jedna z członkiń naszego Towarzystwa, która pozwoliła mi opublikować tę opowieść z zastrzeżeniem, że nie wymienię jej nazwiska, znalazła się kiedyś w poważnych tarapatach. Na skutek okoliczności, których szczegóły są tu nieistotne, uczestniczyła w niebezpiecznym zdarzeniu ulicznym. Widząc, jak ciężko ranni są otaczający ją ludzie, spodziewała się podobnego losu, bo ucieczka wydawała się niemożliwością.
Nieoczekiwanie jednak ogarnęło ją dziwne wrażenie, że unosi ją w górę jakiś wir i stawia bezpiecznie na pustej uliczce równoległej do tej, na której doszło do zdarzenia. Słyszała stamtąd odgłosy walczących i podczas gdy próbowała zrozumieć, co się stało, ujrzała wybiegających zza rogu dwóch lub trzech mężczyzn, którym udało się wyrwać z tłumu. Byli bardzo zdumieni i uradowani jej widokiem. Powiedzieli, że kiedy dzielna dama tak nagle zniknęła podczas bójki, uznali, że musiała zostać pobita.
Moja przyjaciółka wróciła do domu wielce skonfundowana, kiedy jednak później wspomniała o tym dziwnym zdarzeniu Madame Bławatskiej, ta oznajmiła, że to jej karma ocaliła ją przed niebezpieczeństwem. Jeden z Mistrzów wysłał kogoś, by ją chronił, bo jej życie było niezbędne dla ciągłości naszej pracy.
Cała historia jest jednak wyjątkowa, zarówno ze względu na wielką zaangażowaną w ratunek siłę, jak i publiczny charakter jej manifestacji. Nietrudno sobie wyobrazić modus operandi; powstały wir musiał fizycznie przenieść moją przyjaciółkę nad domami i postawić ją na równoległej ulicy. Ponieważ jednak nikt tego nie zauważył, jest oczywiste, że widok został czymś przesłonięty (zapewne materią eteryczną).
Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że samo to stwierdzenie wystarczy, by współczesny uczony uznał moje wyjaśnienia za brednie, ale nic nie mogę na to poradzić. Mówię tylko o pewnej możliwości w naturze, której z pewnością dowiedzie nauka przyszłości, ci więc, którzy nie studiują wiedzy tajemnej, muszą poczekać na to potwierdzenie.
Proces ten jest zrozumiały dla każdego, kto wie cokolwiek o ukrytych siłach natury; lecz nawet dla niego opisywane zjawisko musi być czymś bardzo dramatycznym, choć nazwisko bohaterki tej opowieści, gdybym mógł je ujawnić, byłoby rękojmią jej wiarygodności dla wszystkich moich czytelników.
(…)
O innym niedawnym przypadku wstawiennictwa, może mniej uderzającym, lecz doskonale skutecznym, opowiedziano mi już po pierwszej publikacji niniejszej książki. Pewna dama, zmuszona odbyć długą samotną podróż pociągiem, zadbała o to, by mieć cały przedział dla siebie. Kiedy jednak pociąg ruszał ze stacji, wtargnął tam jakiś podejrzany mężczyzna o twarzy złoczyńcy i usiadł naprzeciw niej. Dama bała się przebywać sam na sam z tym osobnikiem, ale za późno było wołać o pomoc, siedziała więc spokojnie, zwracając się w myślach o ochronę do swej świętej patronki.
Jej obawy szybko przybrały na sile, bo mężczyzna wstał i zwrócił się do niej ze złowieszczym grymasem. Zrobił jednak ledwie krok w jej stronę i nagle, z wyrazem całkowitego osłupienia i przerażenia na twarzy, gwałtownie się cofnął. Idąc za jego wzrokiem, zaskoczona kobieta ujrzała obok siebie nieznajomego dżentelmena, patrzącego spokojnie, lecz surowo na niedoszłego rabusia. Dżentelmen ów nie mógł wejść normalnie do przedziału. Zbyt przejęta, by móc wykrztusić choć słowo, dama przyglądała mu się z fascynacją przez bite pół godziny; nie odezwał się do niej, nawet na nią nie spojrzał, wpatrywał się bez przerwy w złoczyńcę, który skulił się, dygocząc w najgłębszym kącie przedziału. Kiedy pociąg wjechał na stację i nawet się jeszcze nie zatrzymał, złodziej otworzył drzwi i wyskoczył w pośpiechu. Dama, głęboko wdzięczna, że się go pozbyła, chciała podziękować dżentelmenowi, lecz jego miejsce było puste, choć także i tym razem nie mógł opuścić go w sposób naturalny.
Materializacja w tym przypadku utrzymywała się dłużej niż zwykle, lecz z drugiej strony nie wymagała użycia siły – nie było to konieczne, bo samo pojawienie się dżentelmena osiągnęło skutek.
(…)
Pomocy mogą więc udzielać przedstawiciele różnych klas zamieszkujących wymiar astralny. Może ona pochodzić od dewów, duchów natury albo od tych, których nazywamy zmarłymi, jak również od osób świadomie funkcjonujących w wymiarze astralnym za życia – głównie adeptów i ich uczniów. Jeżeli jednak przyjrzymy się tej kwestii nieco bliżej, przekonamy się, że chociaż wszystkie te klasy mogą i czasem rzeczywiście podejmują się tej pracy, ich udział jest tak nierówny, że praktycznie moglibyśmy przypisać go wyłącznie jednej z nich.
Bardzo wiele wyjaśnia już sam fakt, że tak wiele tej pracy związanej z pomocą musi rozgrywać się w wymiarze astralnym lub wypływać z tego poziomu. Dla każdego, kto ma choćby słabe wyobrażenie o siłach posłusznych rozkazom adepta, będzie od razu oczywiste, że praca w wymiarze astralnym jest w jego przypadku wielkim marnotrawstwem energii, większym niż brukowanie dróg dla któregoś z naszych najlepszych lekarzy czy uczonych.
(…)
Adepci pracują w wyższych rejonach, najczęściej na poziomie arupa wymiaru dewachanicznego albo w świecie niebiańskim, skąd mogą kierować swoje energie tak, by oddziaływały na prawdziwą indywidualność człowieka, a nie tylko na jego osobowość, jedyną cząstkę osiągalną w świecie astralnym albo fizycznym. Siła, jaką posługują się w tej wyższej rzeczywistości, wytwarza rezultaty o daleko większym zasięgu, dużo trwalsze od tego, co można osiągnąć dziesięciokrotnie większą siłą tu na ziemi; tylko oni zdolni są wykonywać tę pracę, podczas gdy w niższych wymiarach może ją wykonywać na określonym poziomie ten, który postawił jedynie kilka kroków na wielkich schodach, które pewnego dnia doprowadzą go na poziom równy adeptom.
To samo dotyczy dewów. Ponieważ należą one do wyższego królestwa natury niż nasze, ich praca wydaje się w większości zupełnie oderwana od ludzkości; i nawet te ich rozkazy – bo takie padają – które bywają czasem odpowiedzią na nasze wyższe dążenia i tęsknoty, oddziałują na wymiar mentalny, nie na fizyczny czy astralny, a częściej w przerwach pomiędzy inkarnacjami niż za naszego życia ziemskiego.
(…)
Pamiętacie być może, że niektóre przykłady takiej pomocy zaobserwowano podczas badania podwymiarów wymiaru dewachan, kiedy przygotowywano broszurę teozoficzną na ten temat. Odkryto między innymi dewę, który nauczał najcudowniejszej niebiańskiej muzyki pewnego chórzystę, a także przedstawiciela innej klasy instruującego astronoma, który pragnął pojąć formę i strukturę wszechświata.
To tylko przykłady wielu podobnych sytuacji, w których mieszkańcy wielkiego królestwa dewów pomagali w procesie ewolucji i odpowiadali na wyższe aspiracje ludzi po śmierci. Są także metody, dzięki którym można się skontaktować z tymi wielkimi istotami nawet za życia i uzyskać od nich nieograniczoną wiedzę, choć wymaga to zawsze wzniesienia się do ich poziomu.
Dewowie rzadko ingerują w nasze codzienne życie w wymiarze fizycznym – zaiste, są tak zaabsorbowani dużo większymi projektami we własnym wymiarze, że ledwie uświadamiają sobie nasze istnienie. I choć czasem zdarza się, że ludzie przeżywający smutek albo trudności budzą w nich współczucie, pomagają im wtedy, ale mając dużo szerszą perspektywę wiedzą, że na obecnym etapie ewolucji taka ingerencja w ogromnej większości przypadków przyniesie dużo więcej szkody niż pożytku.
(…)
Był taki okres w dziejach ludzkości – u początków istnienia naszego gatunku – kiedy otrzymywała ona większą pomoc z zewnątrz. W czasie kiedy wszyscy Buddowie i Manu, a nawet zwykli przywódcy i nauczyciele, pochodzili albo z szeregów ewolucji dewów albo z udoskonalonej ludzkości z planety wyżej rozwiniętej, wszelka pomoc, o której tu mówimy, musiała pochodzić od tych wyższych istot. Ale podczas gdy ludzkość dokonywała coraz większych postępów, człowiek sam zyskiwał kwalifikacje do udzielania pomocy innym, najpierw w wymiarze fizycznym, a potem także w wyższych wymiarach. Osiągnęliśmy obecnie etap, na którym niektórzy ludzie powinni – i zdarza się, że tak jest – być niewidzialnymi pomocnikami dla siebie nawzajem, dzięki czemu te wyższe istoty mogą zająć się bardziej pożyteczną i szlachetniejszą pracą.
Staje się oczywiste, że takiej pomocy zdolni są udzielać mężczyźni i kobiety, którzy osiągnęli określony poziom w procesie ewolucji. Nie są to już adepci, zdolni wykonywać dużo bardziej odpowiedzialną i pożyteczną pracę, ani zwykli ludzie niezainteresowani rozwojem duchowym, bo tacy na nic się nie przydadzą. Musimy więc zakładać, że wszelką pomoc w wymiarze astralnym i w niższych wymiarach mentalnych otrzymujemy z rąk uczniów mistrzów – tych, którzy nie osiągnęli wprawdzie jeszcze poziomu adeptów, lecz ewoluowali dostatecznie wysoko, by funkcjonować świadomie w tych wymiarach.
Niektórzy z nich poczynili krok dalej w procesie łączenia świadomości fizycznej i świadomości wyższych poziomów, zyskując tym samym niewątpliwą korzyść, jaką jest pamięć na jawie o tym wszystkim, co robili i czego się nauczyli w tych światach; jest jednak wielu innych, którzy niezdolni do tego, by przenosić się świadomością w inne wymiary, nie marnotrawią czasu przeznaczonego na sen, angażując się w szlachetną, bezinteresowną pracę dla innych ludzi.
(…)
Rzadko się zdarza, by ludziom pomagały duchy natury. Większość tych stworzeń unika ludzi, ucieka przed całym tym zamętem i niepokojem, jaki człowiek wokół siebie roztacza. Poza wyżej rozwiniętymi przedstawicielami tej grupy, duchy natury są zwykle niekonsekwentne i bezmyślne – przypominają rozbawione dzieci w swoim beztroskim świecie, niezdolne przyjąć na siebie większej odpowiedzialności. Mimo to zdarza się, że któryś z nich przywiązuje się do istoty ludzkiej, której wyświadcza wiele dobra; jednak na obecnym etapie ewolucji nie możemy oczekiwać od tych stworzeń stabilnej współpracy w charakterze niewidzialnych pomocników.
(…)
Ludziom przyzwyczajonym do tak powszechnego materialistycznego sposobu myślenia trudno jest uwierzyć i uświadomić sobie w pełni istnienie doskonałej świadomości poza wymiarem ciała fizycznego. Każdy chrześcijanin z założenia wierzy w istnienie duszy; jeśli jednak zasugerować mu możliwość, że ta dusza może być realnym istnieniem, widzialnym w pewnych warunkach poza ciałem, tak za życia, jak i po śmierci, w dziewięciu na dziesięć przypadków odpowie, iż nie wierzy w duchy, które są jedynie pozostałością średniowiecznych przesądów.
Jeżeli więc chcemy dowiedzieć się czegokolwiek o pracy niewidzialnych pomocników, a nawet nauczyć się ich w tej pracy wspierać, musimy wyzwolić się z ograniczeń myśli współczesnej w tej kwestii i próbować zrozumieć tę wielką prawdę (która dla wielu spośród nas stała się już faktem), że ciało fizyczne jest w istocie niczym więcej jak wehikułem dla człowieka właściwego. Odrzuca on je na zawsze po śmierci, lecz robi to samo za życia we śnie – zaiste, człowiek zasypiając czyni to samo co człowiek właściwy opuszczający swoje ciało fizyczne w wehikule astralnym.
(…)
Powtarzam, że nie jest to tylko hipoteza. Jest wielu pośród nas, którzy potrafią (i dokonują tego każdego dnia) osiągnąć ten prosty magiczny skutek z pełną świadomością – przechodząc z jednego wymiaru do drugiego aktem woli. Wiedząc o tym, zdajemy sobie sprawę, jak absurdalne muszą wydawać się im poglądy przeciętnych ludzi o tym, że takie działania są niemożliwością. To tak, jakby powiedzieć komuś, że niemożliwe jest dla niego, by zasypiał, a jeśli wydaje mu się, że kiedykolwiek jednak zasypiał, to po prostu mu się to wydawało.
Ten, kto nie nawiązał jeszcze połączenia pomiędzy świadomością astralną a fizyczną, nie potrafi opuszczać swojego ciała o większej gęstości aktem woli ani zapamiętywać tego, co mu się przydarzyło w czasie tych podróży. Mimo to naprawdę opuszcza je każdej nocy. Każdy odpowiednio wyszkolony jasnowidzący może go wówczas zobaczyć, jak unosi się ponad swym ciałem lub od niego oddala.
(…)
Ludzie nierozwinięci pod tym względem zwykle unoszą się we śnie nad swoimi ciałami w niewielkiej odległości w postaci trudnej do określenia. Nie mogą oddalić się bardziej od tego ciała, nie powodując silnego uczucia dyskomfortu, które musiałoby ich przebudzić. Jednak w miarę postępu procesu ewolucji ciało astralne przybiera kształt bardziej określony i zyskuje większą świadomość, stając się tym samym sprawniejsze jako wehikuł. W przypadku większości inteligentnych i kulturalnych ludzi ten poziom świadomości jest już dość wysoki, a ten, kto choćby w niewielkim stopniu rozwinął się duchowo, pozostaje w pełni sobą zarówno w tym wehikule, jak i w ciele fizycznym o większej gęstości.
Ale mimo że może być w pełni świadomy w wymiarze astralnym podczas snu i poruszać się w nim z pełną swobodą, nie oznacza to, że jest gotów dołączyć do grupy pomocników. Większość ludzi na tym etapie myśli w sposób nawykowy – charakterystyczny dla nich na jawie – i przypomina pod tym względem człowieka zamkniętego w gabinecie i tak pochłoniętego wykonywaną pracą, że nie dostrzega on niczego, co dzieje się za drzwiami. Pod wieloma względami jest to dobra sytuacja, bo w wymiarze astralnym rozgrywa się wiele niepokojących, a nawet przerażających zjawisk dla kogoś, kto nie posiada pełnej wiedzy o prawdziwej naturze obserwowanych rzeczy.
(…)
Zdarza się, że człowiek stopniowo wychodzi z tego stanu – budzi się do świata astralnego; częściej jednak pozostaje w nim, dopóki ktoś, kto się już przebudził, nie weźmie go za rękę i nie poprowadzi. Taka pomoc wiąże się jednak z dużą odpowiedzialnością i nie można jej proponować bez zastanowienia, bo chociaż stosunkowo łatwo jest przebudzić kogoś w wymiarze astralnym, praktycznie niemożliwe jest, poza niepożądanym uciekaniem się do metod mesmeryzmu, by ponownie go uśpić. Tak więc zanim któryś z pomocników zdecyduje się przebudzić śpiącego, musi być pewien, że taki człowiek dobrze wykorzysta otrzymane możliwości, że posiada wystarczającą wiedzę i odwagę, które uchronią go przed szkodą w rezultacie tego działania.
Takie przebudzenie umożliwia człowiekowi dołączenie do grupy pomocników rodzaju ludzkiego. Musimy jednak w pełni zrozumieć, że nie wiąże się ono ze zdolnością zapamiętywania na jawie tego, co robi on we śnie. Taką umiejętność każdy musi wykształcić samodzielnie, a w większości przypadków zajmuje to lata – może nawet całe życie. Szczęśliwie jednak ten brak pamięci w ciele w żaden sposób nie przeszkadza w pracy poza ciałem. Tak więc poza satysfakcją płynącą z faktu, że uświadamiamy sobie na jawie to, jaką pracę wykonywaliśmy we śnie, nie ma to większego znaczenia. Liczy się to, że praca została wykonana – nie to, czy pamiętamy, kto ją wykonał.
(…)
Zadania wypełniane w wymiarze astralnym są zróżnicowane, lecz wszystkie ukierunkowane na jeden cel – wspieranie, choćby w najskromniejszym stopniu, procesu ewolucji. Czasem łączy się to z rozwojem niższych królestw, który to w określonych warunkach można przyspieszyć. Tę powinność wobec tych niższych królestw, elementali, zwierząt i roślin, jasno widzą nasi przywódcy adepci, bo w niektórych przypadkach człowiek tylko dzięki nawiązaniu z nimi połączenia albo korzystaniu z nich, umożliwia im ów rozwój.
Naturalnie jednak największą i najważniejszą częścią tej pracy jest ludzkość. To jej oddawane są najliczniejsze i najbardziej zróżnicowane usługi, najczęściej jednak ukierunkowane na duchowy rozwój człowieka. Interwencje w świecie fizycznym, o których wspomnieliśmy w pierwszej części niniejszej książki, należą do rzadkości. Zdarzają się jednak i chociaż chciałbym raczej podkreślić możliwość niesienia większej pomocy mentalnej i moralnej naszym współtowarzyszom, warto być może podać w tym miejscu dwa lub trzy przykłady osób dobrze mi znanych, które pomagały fizycznie ludziom w potrzebie. Dzięki nim czytelnik może zobaczyć, na czym polega taka pomoc z perspektywy pomocników – mam tu na myśli opowieści, jakie odnajdujemy w tak zwanej literaturze poświęconej „zjawiskom nadnaturalnym”.
(…)
Czasem możliwe jest, że przedstawiciele grupy pomocników zapobiegają nadchodzącym wielkim katastrofom. W więcej niż jednym przypadku, kiedy kapitan statku bywał znoszony z kursu przez jakiś nieznany prąd lub błąd w nawigacji, przez co narażał załogę na poważne niebezpieczeństwo, można było zapobiec zatonięciu poprzez nieustanne wzbudzanie w nim niepokoju, przeświadczenia, że coś jest nie tak; i choć zwykle takie ostrzeżenia odbierane są przez kapitanów jako niejasne przeczucia, powtarzane raz po raz zwracają jednak ich uwagę, a co za tym idzie, skłaniają do stosownego działania.
Zdarzyło się na przykład, że szyper kutra znalazł się dużo bliżej lądu, niż przypuszczał, i coś go skłaniało ku temu, by odbić dalej od brzegu. Opierał się tej sugestii, uważając ją za niepotrzebną, a nawet absurdalną, ale w końcu wydał odpowiednie polecenia. Rezultat wielce go zadziwił. W jednej chwili zmienił kurs, by utrzymać się dalej od brzegu, lecz dopiero następnego ranka uświadomił sobie, jak bliski był katastrofy.
Częściej jednak katastrofy mają naturę karmiczną i dlatego nie można ich odwrócić; nie wolno jednak zakładać, że w takich razach nie można otrzymać pomocy. Może się zdarzyć, że przeznaczeniem grupy osób znajdujących się na pokładzie jest zginąć i nie można ich ocalić. W wielu wypadkach jednak mogą się one wszakże odpowiednio przygotować do śmierci, a już na pewno otrzymać pomoc po drugiej stronie. Możemy więc stwierdzić, że zawsze, kiedy dochodzi do jakiejś wielkiej katastrofy, obecna jest także pomoc.